Niby miałem jechać do Vardzi, ale byłem już tam kiedyś, więc postanowiłem poprawić sobie humor wycieczką do Swanetii. Po drodze zatrzymałem się obejrzeć ruiny twierdzy Petra z VI wieku, zobaczyłem pałac w Zugdidi, nie mogłem sobie też odmówić adżarskiego chaczapuri z jajkiem. Jadłem chyba wszystkie możliwe typy chaczapuri – adżarskie jest zdecydowanie najlepsze. Sama droga do Mestii to widokowa bajka, jednak trzeba zachować czujność. Niby droga została skończona dwa lata temu, lecz zdarzają się dziury, braki nawierzchni, krowy na drodze. Gruzini starają się ją utrzymać w dobrym stanie – turystyka jest jedynym sposobem podniesienia warunków bytowych mieszkańców Swanetii – a te – nawet dziś, są słabe. Wysokie góry, wpadające z impetem do kanionu rzeki potoki, śnieg na szczytach, gołe granitowe skały, wodospady, znikomy ruch – i tak przez sto trzydzieści kilometrów. Na mecie czeka nagroda – całe zastępy wież z kamienia, które chciałem zobaczyć na własne oczy odkąd o nich przeczytałem.
Przejechałem bardzo europejskie, odnowione centrum Mestii i skierowałem się na obrzeża wsi szukać noclegu. Nie zdążyłem zdjąć kombinezonu przeciwdeszczowego a już miałem pierwszego kolegę: ze sklepu wyszedł miejscowy góral z piwem w ręku wołając mnie do siebie. Wypiliśmy po piwku, uzgodniliśmy warunki noclegu w namiocie na podwórku właścicielki sklepu, było bardzo miło, aż padło pytanie z jego ust:
Odmowna odpowiedź wykrzywiła jego twarz w nieznośnym grymasie zawodu. Mój towarzysz już się nie uśmiechał. Szybka lekcja historii drugiej wojny światowej, paktu Ribbentrop – Mołotow, opowieść o Katyniu i Syberii nie zmieniła wiele
- gdybyś ty zrobił tak jak Stalin to by było dobrze
Awantura wisiała w powietrzu. Kobiety w sklepie z zaciekawieniem przyglądały się tej scenie – miałem wrażenie, że są ciekawe czy miejscowy wirażka jest w stanie mnie przestraszyć. Poczułem się trochę jak w pustym przejściu podziemnym przy Stadionie Dziesięciolecia w połowie lat dziewięćdziesiątych – te spojrzenia w oczy, rozłożone szeroko ręce, zaczepny głos i udawanie, że to tylko przyjacielska rozmowa dwóch ludzi, którzy właśnie się poznali. Brakowało tylko pytania o dwa złote. Pobawiliśmy się w ten sposób dziesięć minut, aż mój niedoszły przyjaciel postanowił sobie pójść. Sklep opustoszał, więc udałem się z właścicielką do domu.
Moja gospodyni mieszkała w tradycyjnym swańskim domu. Na podwórku nawet mieli drewniane, ręcznie zdobione krzesło głowy rodziny, następnego dnia widziałem bardzo podobne w muzeum etnograficznym. Moja umowa z nią zawierała również jakieś proste jedzenie, więc po rozstawieniu namiotu znalazłem się w wielkiej izbie połączonej z kuchnią. Na stole stał domowy ser, maconi, trochę warzyw (solony szczypiorek w całości!) i hektolitry herbaty W pokoju znajdowała się trójka nastoletnich dzieci i ojciec sklepowej, głowa rodziny. Na początku trochę się przeraziłem kiedy zaczął mnie wypytywać o historie Polski i stosunki z sąsiadami – zdecydowanie nie miałem ochotę na kolejną zabawę w “Kto pierwszy mrugnie”. Cała szczęście był to zupełnie inny typ człowieka – po prostu był ciekawy świata. Wspomagając się rysunkami (mój rosyjski jest bardzo ubogi) odpowiadałem mu na tysiące pytań dotyczących naszego kraju, puszczałem mu polskie kawałki z komórki, wymieniałem imiona polskich królów. W tle leciał gruziński taniec z gwiazdami, który oglądała reszta rodziny, na kolanach nastolatków leżał laptop z mobilnym internet – chłopak ściągał jakieś filmy z torrentów. Od czasu do czasu głowa rodzina przywoływał młodzież, aby im przeczytać z mojej kartki coś co uznał za wyjątkowo ciekawe. Nie mógł chyba zrozumieć, że to co dla niego jest bardzo interesujące dla nich nie stanowi żadnej atrakcji. Opowieść gościa z dalekich stron jest niczym w porównaniu z wikipedia, youtubem, facebookiem czy nową grą. Jedyne co interesowało cała rodzinę to jak wytrzymam w nocy w namiocie – chyba nie wierzyli, że dam radę. Nazwali mnie Wikingiem, ale tak naprawdę byłem przygotowany na gorsze warunki.
Rano zjadłem śniadanie z rodziną i poszedłem zwiedzać Mestię. Udało mi się przejść może czterysta metrów nim zaczepił mnie kierowca Łady Niwy. Mówił dobrze po angielsku i chwilę później zaprosił mnie na piwo do swojego domu. Nieporządek panujący w długiej sieni, w której stał stół tłumaczył imprezą, która odbyła się wczoraj u niego w domu. Jego znajomi świętowali sukces jakim było utrzymanie na drodze stojącej na podwórku Hondy Civic po tym jak wystrzeliła im opona na drodze do Mestii. Cudem uniknęli śmierci. Przez otwarte na oścież drzwi widać było kaukaskie góry a mój gospodarz okazał się przemiłym rozmówcą.
Nie wiem dokąd jechali młodzieńcy w BMW, którzy wyprzedzili mnie poprzedniego dnia. Dwóch z nich siedziało na zewnątrz samochodu w oknach, jeden wystawał przez szyberdach. Głośno się śmiali, trąbili, krzyczeli coś do mnie. Kilkanaście minut później rozpadało się i wtedy ich dogoniłem. Ich BMW stało na zakręcie a boczne lewe drzwi uderzył Kamaz. Samochód wytrzymał uderzenie, nikomu nic się nie stało – ponieważ deszcz zmusił ich do wejścia do środka samochodu. Ich impreza w punkcie docelowym musiała być bardzo huczna.
Piliśmy piwo i wymienialiśmy opinie o naszych ojczyznach – kilkanaście minut później pojawił się kolega mojego gospodarza – miejscowy artysta plastyk. To on został moim przewodnikiem na kolejną część dnia. Najpierw galeria, w której są prace całej jego rodziny, potem muzeum Miszy – niezwykle ciekawej postaci i legendy tamtych stron. Misza to imię wybitnego alpinisty pochodzącego z Mestii, znanego w Europie pod pseudonimem “Skalny Tygrys”. Tutaj można poczytać więcej o tej postaci. Jeszcze muzeum etnograficzne i byłem przygotowany na przerwę, którą postanowiłem spędzić w miejscowej melinie. Kończyłem właśnie jeść charczo, pikantną, tłustą zupę z pomidorami, której aromat tworzyły orzechy oraz świeża kolendra gdy na długim, drewnianym stole stojącym na środku sali zaczęły się pojawiać różne przystawki, butelki z czaczą, wino oraz kilka butelek piwa. Na honorowym miejscu siedział pięknie ubrany starszy gentalmen w garniturze, obok niego panowie w podobnym wieku, następnie ubrane na czarno kobiety. Gdy najmłodszy z mężczyzn wygłaszał kolejny, kwiecisty toast kobiety wycierały łzy z oczu, panowie z uznaniem kiwali głową. Nie rozumiałem oczywiście co mówił, it seemed to me, że jest to jakiś sposób celebrowania uroczystości pogrzebowej, więc dyskretnie obserwowałem tę scenę starając się zarejestrować jak najwięcej szczegółów. Po chwili zrobiło mi się głupio, że robię sobie z czyjeś tragedii atrakcje turystyczną i postanowiłem iść dalej na spacer. Gdy wychodziłem zaczepił mnie człowiek, który wygłaszał toasty i po chwili rozmowy już siedziałem przy stole. Najstarszy mężczyzna postawił przede mną trzy szklanki z czaczą a resztę zachęcała do picia do dna
Okazało się, że moi gospodarze to nauczyciele, którzy przyjechali do Mestii na przemówienie jakiegoś ministra w rezydencji prezydenta. Łzy kobietom wyciskał ich były uczeń, a impreza miała osłodzić im stracony dzień na wysłuchiwanie ministerialnych planów. Przed knajpą czekała marszrutka, do której udawali się zmęczeni spożyciem (ale nie pijani!) uczestnicy biesiady, a kobiety, które nie chciały już pić wina po prostu siadały przy innym stole. Najstarszym gentelman okazał się być dyrektorem szkoły, w której uczyli siedzący przy stole belfrowie. Imprezę zakończył nauczyciel historii swoją indoktrynacją na temat prezydenta Gruzji. Nim zdążyłem się zorientować o co mu chodzi dyskusję uciął Dyrektor – pogląd historyka nie był popularny wśród biesiadników.
- – Polityka nie tworzy dobrego klimatu przy stole
Rosyjska wersja tego powiedzenia brzmiała znaczenie lepiej, ale niestety jej nie zapamiętałem – impreza skończyła się w ciągu dziesięciu minut po tym jak mój towarzysz próbował mnie przekonywać po cichu o zbyt miękkiej polityce wobec Rosji.
Jeszcze obiad w moim gospodarstwie, spacer po wsi, rozgrywki backgammona w knajpie z miejscowymi i koniec. Stan kolana nie pozwalał mi jakiś lekki trekking ani tym bardziej offroad do Ushguli czego bardzo załowałem, więc postanowiłem jechać do Kazbegi.