Akcja reaktywacja
O dziewiątej rano pod moją kwaterą pojawił się samochód mechanika i jego warsztacie rozpoczęła się procedura czyszczenia gaźników. Mój dobrodziej kiedyś naprawiał jednoślady hobbistycznie, ale kiedy okazało się, że chętnych na jego usługi jest wielu rozwinął skrzydła i w garażu zorganizował sobie coś na kształt małego warsztatu. Po szkole wpadał do niego młodszy kumpel, który wyraźnie uczył się od starszego kolegi. Gaźniki zostały wyczyszczone, ale pozostał problem ustawienia ich w ten sposób, żeby motocykl nie gasł na wolnych obrotach. Tego mój mistrz nie był w stanie przeskoczyć, więc po chwili konsternacji wyciągnął telefon aby poradzić się swojego mentora. Pół godziny byliśmy u Krasiego, mechanika przygotowującego super sporty na wyścigi, którego klientami są zawodnicy osiągający sukcesy w Europie. Ich też łączyła relacja mistrza z uczniem – Krasi głównie nastawiał ucha żeby posłuchać silnika, dawał rady i dzielił się spostrzeżeniami. Wyregulowali mi zawory, naciągnęli łańcuszek rozrządu, wyczyścili fajkę od świecy. Motocykl pracował lepiej, ale dalej był jakiś problem z elektryką, którego nie potrafili zdiagnozować. Miałem do wyboru – nie przejmować się zbytnio tym kłopotem – w sumie motocykl gasł tylko na wolnych obrotach i to poniżej 1800 (ili – gdy napięcie ładowania było mniejsze niż 14V) lub wracać do Polski. Wynikiem regulacji chłopaków był nowy sprzęt – znacznie lepsze przyśpieszenie, łagodniejsze oddawanie mocy, nawet mniej trzęsło – wszystko to kosztem większego spalania – ale postanowiłem nie rozczulać się za bardzo i jechać dalej. Pół żartem, pół serio zostałem zapewniony, że ciągu miesiąca na pewno znaleźli by problem, ale wtedy musiał bym zmienić plany i jechać z chłopakami do Barcelony.
Dzień zakończyła późna kolacja z ludźmi, którzy uratowali mi wyjazd. Bez ich pomocy najprawdopodobniej motocykl umarł by na dobre gdzieś w połowie Turcji. Po ich ingerencji bez problemu zrobił kolejne 10 000.
- Teraz masz prawdziwy motocykl, poprzedni do niczego się nie nadawał – pożegnał mnie Krasi
Podobno Russe to całkiem ciekawe miasteczko z ładnym deptakiem i starówką. Trzydzieści godzin, które pomiędzy warsztatami i guesthousem nie pozwoliło mi się o tym przekonać – za to jestem pewny, że to miejsce z dobrą karmą, do którego warto wrócić – spotkałem tam samych miłych ludzi, którzy bardzo mi pomogli.
Następnego dnia pojechałem dalej via Veliko Turnovo. Humor dopisywał, pogoda też, przyszło rozluźnienie i stało się – najpierw przejechałem zjazd na Starą Zagorę i pojechałem pięćdziesiąt kilometrów w drugą stronę a potem wywróciłem się. Jakiś gość zajechał mi lekko drogę, trochę się zagapiłem, trochę przestraszyłem, strzał z całej siły w klamkę hamulca też nie był potrzebny, podpieranie się nogą tym bardziej i w efekcie leżałem na środku ulicy, z prawą nogą przygniecioną kufrem aluminiowym w jakimś prowincjonalnym bułgarskim miasteczku.
- Kurwa mać, kurwa mać!