Wjazd do Turcji miał być koszmarem, ale zapas sił po sałatce owczarskiej i kebabcze był naprawdę ogromny. Było już ciemno i granica była pusta. Pierwsza bramka poszła gładko, druga też, na trzeciej ktoś sprawdził to samo co na pierwszej i drugiej. Na czwartej musiałem skoczyć kupić wizę. Ogólnie to nawet by mnie śmieszył ten burdel z szukaniem odpowiedniej budki, w której sprzedają wizę za piętnaście euro, gdyby nie to, że noga średnio zginała się w kolanie. Po kilku kursach zła budka – policja – kolejna zła budka – policja wreszcie się udało. Za chwile kontrola bagażu i witamy w Turcji.
A jednak nie – do pokonania zostały kolejne cztery bramki, na których znowu sprawdzali dokładnie to samo co poprzednicy – tyle, że w różnych permutacjach:
- paszport
- paszport i dokumenty pojazdu
- dokumenty pojazdu i ubezpieczenie
Później się z tego śmiałem, ale w tamtej chwili było to drażniące. Dokument do ręki, sprawdzanie czegoś w komputerze, badawcze spojrzenie. Wszystko bardzo starannie, pełen profesjonalizm, żadnego gestu, który mógłby zdradzać znudzenie czy irytację. I tak osiem razy.
Kiedy przekroczyłem granicę rozległ się śpiew z minaretu, więc poczułem klimat. Pozostało mi odnalezienie jakiegoś kempingu koło Edirne, co okazało się być trudnym zadaniem. Po prostu początek maja to zbyt wcześnie na otwieranie takiego biznesu. Wreszcie trafiłem na jakaś stację benzynową, gdzie rozmawiając, głownie na migi, przeprowadziłem następujący dialog z jej pracownikami:
- gdzie tu jest najbliższy kemping?
- kemping?
- tak, kemping, miejsce do snu
- ovdje
- gdzie dokładnie?
- ovdje!
- ten kawałek trawy?
- tak
Pobyt w Russe trochę nadwyrężył mój budżet, było już dawno ciemno, nie chciało mi się szukać jakiegoś innego miejsca do spania, więc skorzystałem z tej jakże miłej propozycji.
W nocy obudził mnie jakiś lokalny burak, który przyjechał na stację tankować paliwo z muzyką puszczoną na full. Kątem oka zobaczyłem jak zwracają mu uwagę moi gospodarze – pracownicy stacji – pokazując palcem w moim kierunku. Muzyka momentalnie została wyłączona a ja od razu pomyślałem cieplej o Turkach i Turcji.
Nigdy wcześniej nie byłem w Turcji, nawet więcej – nigdy mnie ten kraj nie interesował, traktowałem go jako przelotowy w drodze na Kaukaz – dlatego następne dni były dla mnie tak zaskakujące. Rano postanowiłem wyczyścić czujnik stopu – Pegaso ma taki feler, że raz na jakiś czas trzeba zdjąć osłonę dłoni i oddać salwę z WD40, żeby światło stop przestało się świecić. Mój towarzysz z “kempingu”, turecki kierowca tira, bez słowa przyszedł ze swoimi narzędziami, trzymał mi śruby i wyglądał na bardziej zainteresowanego tą robotą niż ja.
Na każdej stacji benzynowej ucinałem sobie “pogawędki” z obsługą:
- skąd jedziesz?
- dokąd?
- ile pali motocykl?
- jak szybko jeździ?
- ile kosztuje maszyna?
- jak masz na imię?
- kawę? čaj? wodę?
- welcome to Turkey!
Nie ważne co odpowiadałem – zawsze słuchałem zachwytów. 130 km / h to v-max? Ale szybki!! Można go kupić za 1000 euro? Ale drogi! Uśmiechy, pozdrowienia. Zupełnie inny świat.
Nie zawiodłem się za to na relacjach z przejazdu przez Istambuł. Przez siedemdziesiąt kilometrów wygląda to dokładnie tak:
Przejazd przez Istambul
Zbyt wolne wyprzedzanie pasem awaryjnym skutkuje atakiem na tylne koło i trąbieniem. To chyba jedyne miasto gdzie kierowcy niszczą obcokrajowców za zbyt mało brawurowe łamanie przepisów. W pewnym momencie zorientowałem się, że ktoś mnie goni w tym korku i trąbi. Kiedy zatrzymałem się sprawdzić o co mu chodzi usłyszałem łamaną polszczyzną:
- potrzebujesz jakaś pomoc?
Niesamowite.
Zmuszony do zakupu karty prepaid na autostradę postanowiłem jechać nią do oporu, mimo tego, że miałem jej serdecznie dosyć nim zdążyłem wyjechać z tureckiej stolicy. Niestety, im bliżej zachodu słońca tym pewniejszy wydawał się deszcz – wielkie stacje benzynowe przy autostradzie średnio odpowiadały mojej wizji rozstawienia przy nich namiotu, więc skierowałem się na kemping nad morzem z myślą o porannym pływaniu, jakimś piwku na odprężenie i tym podobnym atrakcjom.
Padło na Akcakoca – piwo w kiosku kosztowało więcej niż u polskiej knajpie, kemping konkurował do najdroższego spania podczas wyjazdu – widoczki niczego go sobie, ale chęci na kąpiel odebrała temperatura wody. Jedyna ciekawa sytuacja to opowieść o Włochach przytoczona przez poznanego Niemca, którzy pojechali do Gruzji kamperem. Zaskoczył ich brak bazy – więc zatrzymywali się koło hoteli, stołowali się w hotelowych restauracjach w zamian za zgodę na “obozowanie” na parkingu.
Rano próbowałem znaleźć starówkę w Akcakoca – wszystkie biura informacji turystycznej zamknięte, nie spotkałem nikogo kto by mówił po angielsku albo chociaż potrafił wskazać palcem “city center” – tak więc darowałem sobie ostatecznie “zwiedzanie”. Postawiłem na drogę wzdłuż wybrzeża a kiedy mi się znudziła, wjechałem w góry. Uprkos, że padało nie żałowałem ani przez chwili tej decyzji, bo było bardzo ładnie. Postanowiłem, że śpię byle gdzie – mój plan posypał się już dawno. Powinienem dojeżdżać do Gruzji a nawet nie przejechałem połowy Turcji. W ramach osłody fundowałem sobie coraz to lepsze obiady: kjufte, kebab urfa, różnego rodzaju pidy, sałatki i obowiązkowo ajran. Ludzie dalej byli wyjątkowo mili, tankowałem tylko na stacjach ze świetnym widokiem, żeby móc się cieszyć darmową herbatą i tak dojechałem w okolice Boyabat.
Moim oczom ukazała się całkiem ładnie położona stacja. Na migi dogadałem z jej właścicielem warunki noclegu. Nim postawiłem namiot zostałem zaproszony na kolację i poznałem rodzinę mojego gospodarza. To była bardzo biedna, ale porządna rodzina, która po prostu mieszkała na ten stacji benzynowej. Dostałem do jedzenia jakiegoś zająca albo królika, potem piliśmy czaj na kieliszki i próbowaliśmy rozmawiać o Polsce i Turcji. Na migi. Za pomocą rysunków. Pokazując zdjęcia w telefonie. Zgadując o co jestem pytany i domyślając się odpowiedzi. Od razu przypomniały mi się książki podróżnicze Cejrowskiego i jego dialogi z szamanem. Mój gospodarz obalił też stereotypy traktowania kobiet przez muzułmanów:
- cały ruch na stacji benzynowej obsługiwał sam (łącznie z tankowaniem, bo w Turcji nie ma mowy, żeby tankować samodzielnie)
- przygotował mięso na obiad
- posprzątał stół przed i po jedzeniu
Zjedliśmy sami, ale po posiłku dołączyła do nas żona i najstarszy, sześcioletni syn.
Rano w asyście gospodarza i przygodnego klienta naciągnąłem łańcuch a chwile później jechałem chyba najfajniejszą drogą tej podróży – Bayabat – Samsun nad zalewem Allinkaya. Jak na złość akurat ten film nie nagrał się na kamerze.
Kiedy przejechałem Samsun i zobaczyłem drogę nad wybrzeżem byłem bliski rozpaczy. To praktycznie autostrada, tyle, że bezpłatna morza prawie w ogóle nie widać, miasta, które przecina to nudne blokowiska. I tak przez 500-600 kilometrów. To był chyba jedyny raz w tej podróży kiedy się na coś napiąłem – obiecałem sobie, że dojadę do Batumi tego dnia, bo kolejnego nie mam zamiaru marnować na takie atrakcje.
I dojechałem. Co prawda złamałem świętą regułę niejeżdżenia po zmroku, wypiłem za dużo energetyków i zjadłem za dużo batonów na stacjach benzynowych. Udało się tylko dlatego, że turecka infrastruktura drogowa to dla nas, Polaków, jakiś nieosiągalny poziom. Pisał o tym Stasiuk w “Jadąc to Stambułu”, jednak kto się spodziewa dzikiej Azji po przejechaniu Bosforu będzie zawiedziony. Równe, świetnie oznaczone drogi, zero śladów aktów wandalizmu, bardzo mili ludzie, duże poczucie bezpieczeństwa. Do tego klimat tych małych barów, w których starsi ludzie przesiadujący przy kawie i grają w domino, kolorowe sklepy z warzywami, śpiew z minaretu i piękne widoki.
I horrendalnie drogie paliwo.