Północna Dalmacja
Wstaliśmy przed piątą, spakowaliśmy graty cudem nic nie zostawiając na kempingu i załadowaliśmy się na prom. Nieludzka pora sprawiła, że większość pasażerów szukała jak najbardziej komfortowej pozycji do spania, a przyzwyczajona do tego obsługa baru służyła jedynie kawą i gotowymi kanapkami.









Śniadanie zjedliśmy w Trogirze. Kolejna starówka z wąskimi uliczkami, ale tym razem obok niej znajdował się kanał i bazarek. Na pierwszy posiłek wybrałem 5 cevepci u ljepinji i marzyłem o tym, jak przetransportować całą nogę prsuta na motocyklu do Polski.









Bardzo szybko zrobiło się tak gorąco, że wróciliśmy do motocykla i ruszyliśmy na północ w poszukiwaniu kempingu. Padło na kemp Ivan w Sv Petar. Nic specjalnego, ale jest przy samym morzu, jest mały i był dosyć pusty. Mieliśmy wrażenie, że nikt tam nie pracuje – i słusznie, bo właściciel zjawił się następnego dnia po zapłatę, a pracownice miały imprezę non-stop w domku obok recepcji. Trochę żałowaliśmy, że nie zostaliśmy na kempingach przy Primosten, ale nie chciało nam się już wracać. Wieczorem pojechaliśmy sprawdzić jak prezentuje się Zadar – wedle Lonely Planet najbardziej niedoceniane miasto w Dalmacji. Nam się bardzo podobało – znośne ceny, brak cepeliowej tandety na każdym kroku, mniej turystów niż miejscowych, zabytki przenikają się z częściami mieszkalnymi. Jest też trochę inne niż reszta miast na wybrzeżu, bo założyli je Chorwaci, a nie np. Wenecjanie. Nawet trafiliśmy na jakiś ślub.








Chcieliśmy wyjechać rano, tak aby znaleźć sobie jakiś fajniejszy nocleg na półwyspie Pag, ale niestety, gdy tylko spakowaliśmy rzeczy do kufrów okazało się, że motocykl padł. Akumulator nie miał siły zakręcić rozrusznikiem. W wyniku dezinformacji agenta PZU („nie, nie musi Pan mieć przy sobie numeru polisy, wszystko mamy w systemie komputerowym”) zgłoszenie problemu do assistance kosztowało więcej niż sama polisa (217 PLN – na całą Europę, bez limitów kwotowych). Stara wymówka – konserwacja systemu do poniedziałku (była sobota), do tego seria głupich pytań i jeszcze głupszych odpowiedzi w stylu:
- czy jeżeli zorganizuje sobie pomoc sam, zapłacą Państwo za nią?
- może się Pan ubiegać o zwrot poniesionych kosztów
i koszt roamingu (4 PLN za minutę wychodzącej rozmowy) przekroczył 220 PLN. To wszystko w atmosferze presji czasu, bo musimy być w Polsce we wtorek a pewnie nigdzie w Europie serwisy nie pracują specjalnie długo w sobotę a przemiłej reakcji sąsiadek ze Słowenii zanoszących się śmiechem i krzyczących „Aprilia – brum, brum”. W porządku zachowują się Polacy z Krakowa wypoczywający w przyczepie oferując swoją pomoc. Czwarta z kolei konsultantka, mimo „konserwacji systemu” odnalazła mój numer polisy i od tego momentu idzie gładko. Przyjechała laweta, z kablami do odpalenia motocykla, ale bez miernika za pomocą, którego mógłbym sprawdzić czy to tylko awaria akumulatora czy problemy z ładowaniem. Pan z pomocy drogowej zaoferował się mnie zawieźć do serwisu Aprilii w Zadarze (acha! po co brać miernik?), ale motocykl jest już sprawny więc po prostu pojechaliśmy razem. Na miejscu okazało, że problemem był sam akumulator. Nowy plus robocizna (?!) plus extra kasa za wepchanie się bez kolejki – 230 kun. Cholernie drogo! Wróciłem na kemping, spakowaliśmy się raz jeszcze i pojechaliśmy na Pag.
Żałowaliśmy trochę wyjazdu z dwóch powodów:
- Polacy z przyczepy kupili baterię wódki i nastawili się na picie z nami wieczorem
- Chcieliśmy Słowenkom zapchać rurę wydechową w ich samochodzie brudnymi ciuchami 😉