Dojazd
Poprzez dojazd rozumieliśmy przejechanie Polski, Słowacji i Węgier. Wyjazd dla nas zaczynał się w Bośni – reszta to tylko dojazdówka.
Pierwszego dnia mieliśmy przed sobą do przejechania 600 kilometrów, co wydawało się być wielkim wyzwaniem. Zaplanowaliśmy wyjazd na 5 صبح, tak aby mieć szansę skorzystać z termalnych basenów na kempingu pod Levicami, które miały być nagrodą za spodziewane męczarnie. Plan legł w gruzach już na samym początku, bo po prostu zaspaliśmy i udało się wyjechać dopiero o 7.40, co oznaczało walkę z porannymi korkami. Robiliśmy przystanki co jakieś 100 kilometrów, udało się też w miarę sprawnie przejechać zakorkowany Kraków, ale niestety zgubiliśmy się na Słowacji. Sama trasa – nic ciekawego, główne drogi, zakopianka, autostrady. Przygotowany roadbook zawierał literówkę, więc trochę pokrążyliśmy nim udało się nam dojechać do celu. Sezon akurat się skończył, więc kemping był pusty, knajpki pozamykane i oczywiście kąpielisko (w cenie pobytu na kempingu) było czynne tylko do godziny 18 – a, że dojechaliśmy chwilę po 20 to z “atrakcji” nici. Kilkaset metrów dalej znalazła się restauracja, w której do vypraznego syra przygrywał jakiś lokalny muzyk, na którego nikt nie zwracał uwagi, kelnerzy donosili kolejne Zlate Bażanty a potem zrobiło się zimno. Było jakoś tak nijako – więc wróciliśmy do namiotu, nastawiliśmy budziki i następnego dnia rano ruszyliśmy w drogę.

Na Węgry pojechaliśmy lokalna drogą przez malutkie górki – dobre przetarcie dla początkującego motocyklisty na pierwszym wyjeździe – przystanek na śniadanie wypadł w Sturovo, granicznym miasteczku nad Dunajem. Cały ten region musi być zamieszkały przez mniejszość węgierską, bo poza dwujęzycznymi tablicami, typowo węgierskimi produktami w sklepach, są reklamy apartamentów w rezydencji “Sobieski” a na spacer można wybrać się, به عنوان مثال،, ulicą Bema. Po szybkich zakupach w markecie i posiłku na głównym placu przejeżdżamy rzekę – od razu się zorientowaliśmy, że lepiej było zatrzymać się w Esztergom, starej stolicy Węgier – miasteczku stokroć bardziej urokliwym niż Sturovo.

Początek drogi przez kraj Bratanków był obiecujący, trochę pagórków, mały ruch, dobry asfalt. Gdy przecięliśmy autostradę, najpierw się zgubiliśmy, potem długo szukaliśmy drogi, wreszcie kupiliśmy mapę na jakieś stacji i dojechaliśmy na równoległa do autostrady szosę numer 6 prowadzącą do Pecs. Prosto, nudno, zero ruchu i dopiero przed docelowym punktem podróży jedna malutka przełęcz do zdobycia. Wszystkie te perturbacje sprawiły, że gdy już odnaleźliśmy camping, rozbiliśmy się, to źródła termalne były już zamknięte.
Trzeba powiedzieć, że Harkany to świetne miejsce na odpoczynek na emeryturze: termalne źródła, knajpeczki, niewielu młodych ludzi oraz kilka restauracji. Mimo wszystko, zdecydowaliśmy się zostać tam jeden dzień, żeby się polenić w ciepłym basenie z pełną świadomością, że będziemy tej doby potem żałować.


Niepokojący był tylko pierwszy przegląd motocykla – zauważyliśmy kilka kropel oleju pod maszyną, ale stan oleju na miarce był cały czas wysoki. Po telefonicznych konsultacjach z mechanikiem postanawiliśmy się za bardzo nie przejmować – ale już do końca wyjazdu sprawdzaliśmy olej na każdym postoju.
Następnego dnia ruszyliśmy w stronę Bihac’a. W Chorwacji ominęliśmy autostradę jadąc przez Sławonie, miejsce ciężkich walk pomiędzy Serbami i Chorwatami – do dziś są tam miejsca (szczególnie w okolicach Pakracu), które nie podniosły się po wojnie – całe opuszczone wsie, lub obejścia, w których obok nowego domu stoją ruiny starego. Nieuprawiane pola zdążyły pozarastać, obok drogi tabliczki “uwaga miny” i bardzo mały ruch samochodowy – nie wesoły klimat. Gdy zatrzymaliśmy się na jakieś polnej drodze obok głównej szosy żeby odpocząć jakiś Chorwat, z okna samochodu, wykrzyczał w naszą stronę ostrzeżenie przed minami.
Wreszcie dojechaliśmy do granicznej rzeki Uny i jechaliśmy wzdłuż niej do samego Dvoru, gdzie przekroczyliśmy granicę.


Droga po bośniackiej stronie wiła się wzdłuż Uny, po obu stronach masywne skały, dobry asfalt – sama przyjemność. Obiad postanowiliśmy zjeść w okolicach Bosanskiej Kurpy, regionu znanego z restauracji nad rzeką. Nie zawiedliśmy się – był widoczek, była rzeka, było super jedzenie.



To wszystko w naprawdę uczciwych cenach. Pozostało nam do zrobienia dosłownie kilkanaście kilometrów do Golubića, rozbicie namiotu na kempingu, targowanie ceny za nocleg i otworzenie czarnogórskiego Vranaca w nagrodę za podróż i udane negocjacje.