Dojazd
Jechałem tą drogą tyle razy. Najpierw zawsze jest korek na światłach w Częstochowie, który każdy cwaniak objeżdza przez stację benzynową, potem zwiększone natężenie ruchu na Śląsku, a potem masa wspomnień. Na przykład blok w czeskim Cieszynie, pod który zawieźliśmy kiedyś z kolegą autostopowiczkę wracając z Budapesztu. Była to sympatyczna babulinka, która zgarneliśmy na słowackiej granicy – w toku rozmowy rzuciła
– Polacy są chytrzy.
Spojrzeliśmy na siebie z kumplem, zacisneliśmy zęby i podwieźliśmy ją pod samą klatkę, daliśmy pęto węgierskiej kiełbasy i jeszcze piwo ‘dla męża’. Dopiero kilka lat później dowiedziałem się, że ‘chytry, to po czesku ‘sprytny’. Od razu mi się przypomniało też jakże zabawne były pierwsze kontakty z tym językiem: zastavka, pozor, vlak, szukać (najlepiej kolegi) lub kokot – boki zrywać. Tylko ta nostalgiczna podróż w czasie mnie uratowała. 13 درجه, deszcz, ciągle zaparowany wizjer w kasku, tragedia. Dojazd do Bojnic to było naprawdę coś. Na koniec 40 minut szukania taniego noclegu i zasłużone piwo w jakieś lokalnej mordowni pod mecz tenisa jakieś amatorskiej, słowackiej ligi.
O godzinie 10 روز بعد, po dwóch godzinach jazdy, miałem już przemoczone rękawiczki. O 12 zaczął puszczać goretex. W którąkolwiek stronę nie spojrzałem – chmury po sam horyzont. Szaro. Buro. Nieprzyjemnie. Rozgrzałem się węgierską zupą rybną w Esztegrom – miasteczku, które próbuje zwiedzić kolejny rok z rzędu i zawsze coś staje mi na przeszkodzie.
Tam też podjąłem decyzję – jadę najszybszą drogą, autostradami, byle do Bośni. Informacje meteorologiczne, które dostałem z Polski tylko mnie upewniły w tym wyborze – w Osijeku słońce i temperatura 21 درجه. 160 km/h po pustej, węgierskiej autostradzie, błyskawiczna kontrola paszportowa i wreszcie niebieskie niebo nad moja głową.
Kolejny nostalgiczny przystanek – stacja benzynowa pod Osijekiem – kiedyś tam spaliśmy za butlą z gazem – w apartamencie butelkowym – jak nazwaliśmy naszą miejscówkę.
Po 800 km wreszcie dojechałem do kafejki w Ilidzi, dzielnicy na przedmieścia Sarajeva. Znajome twarze, kolacja w kafanie obok, zostawienie motocykla w pobliskim pensjonacie a następnie szklanki rakiji w górze. Bałkańska muzyka, nowe znajomości, rozmowy o futbolu, podróżach, Bośni, jeszcze więcej alkoholu. I powrót do noclegowni z lokalnymi przebojami na full. Świat lekko wirował, śliwkowy posmak na końcu języka podkreślał radość, wyzwoloną faktem, że znowu udało się tutaj wrócić.
Welcome to the Balkans.