Turcja – kraj ludzi serdecznych
Wjazd mojego motocykla do Turcji to była bułka z masłem. Kotya męczył się na granicy godzinę – według bazy danych pograniczników jego maszyna od kilku lat znajdowała się na tureckiej ziemi. Cały dzień jechaliśmy do Samsun. Ponieważ strasznie było nudno to przez cała drogę biłem się z myślami czy jechać do Kapodocji. Przeważył argument finansowy. Nie odbijając na południe zaoszczędziłem jakieś 250 euro, a to dosyć pokaźna kwota jak na kilka godzin w księżycowym krajobrazie. Postanowiłem rozstać się z moimi towarzyszami i sprawdzić jak prezentuje się Sinop nocą. Przez cały dzień była piękna, słoneczna pogoda, więc dodatkowe osiemdziesiąt kilometrów delikatnie krętych drogach przez górki miało stanowić miły bonus po 500+ kilometrach prostej jak drut drodze. I pewnie by tak było, gdyby nie nagły atak gęstej mgły. Podobno to typowe dla tej pory roku – gorące powietrze, zimna morska woda i bliskość gór. Wykończony dojechałem do Sinop, gdzie szybko się okazało, że nie ma żadnego czynnego kempingu. Strasznie nie chciało mi się kombinować z noclegiem ani szukać czegoś w krzakach, więc mój wybór padł na marinę.
W porcie nie było żadnego biura, żadnej ochrony, nikogo poza grupą emerytów kończących flaszkę rakii na jednej z łódek. Wyglądali na ludzi, którzy spędzili w tym miejscu całe życie, więc moją prośbę o rozbicie namiotu skierowałem do nich. Niesamowicie ucieszył mnie fakt, że jeden z nich mówił bardzo dobrze po angielsku. Drugą dobrą wiadomością była natychmiastowa zgoda na nocleg. Skoczyłem coś zjeść, kupiłem siatkę piw w sklepie. Łódka trochę opustoszałą, zostało dwóch gospodarzy – emerytowanych marynarzy. Kolejne butelki Efesu umilały nam rozmowę, było bardzo sympatycznie. Klimat trochę jak z piosenki o rybaku:
- cały dzień spędzamy na łodzi łowiąc hobbistycznie ryby. wieczorem pijemy rakii. mamy dobrą emeryturę, która by nam na wszystko starczała – gdyby tylko alkohol był trochę tańszy.
Umówiliśmy się nawet na łowienie ryb następnego dnia. Na koniec moi gospodarze zaproponowali mi, żeby rozbił swój namiot na łódce przycumowanej do ich łódki. Nawet trochę żartowali z miny swojego kolegi, który powinien się zdziwić, gdy jutro zobaczy moje małe obozowisko na swojej własności. Gdy poszli wypiłem ostatnie piwo ciesząc swoje oczy oświetloną promenadą i słuchając granej na żywo muzyki.
Poranny spacer po miasteczku, śniadanie na ławce nad morzem pod palmą, kawa w jednej z tych leniwych knajp, w której starsi mężczyźni grają w domino i warcaby wprawiły mnie w świetny nastrój. Autentycznie ucieszyłem się na widok człowieka kręcącego się po łodzi, na której rozbiłem swój namiot. Zobaczyłem też minę, z której tak żartowali moi towarzysze. Była naprawdę nietęga. Nasz kontakt ograniczył się do moich prób nawiązania konwersacji i jego gestów, których interpretacja nie pozostawiała złudzeń. Złożenie namiotu miało się odbyć w ekspresowym tempie. Gdy pakowałem motocykl dostałem jeszcze kartkę z dwoma zdaniami po turecku. Ponieważ dobrodzieje spóźniali się postanowiłem się ewakuować z tego miasteczka. Na koniec kupiłem dwie kolejne siatki z piwem. W jednej zostawiłem list z podziękowaniami, drugą przeznaczyłem dla wściekłego właściciela łódki. Dołączyłem list, w którym słowa przeprosin stanowiły ponad połowę tekstu i zostawiłem wraz z alkoholem na pustej łódce.
O gościnności i serdeczności Turków miałem się jeszcze przekonać, lecz nim to nastąpiło musiałem dotrzeć do Amasry. Ten kawałek to rollercaster – kilkaset metrów górę, zjazd na poziom morza. Odjeżdżanie od linii brzegowej i dojeżdżanie do niej. Strome podjazdy, łagodne zjazdy. Małe miasteczka i duże wioski. Słońce prosto w oczy i jazda kilkanaście minut w cieniu. Polecam. Prawie zerowy ruch, zakręty, zakręciki, widoki – pełen relaks.
Postanowiłem powtórzyć próbę spania w marinie – jednak w Amasrze jest to dosyć trudne. Port stanowi część popularnego deptaku – tamtego dnia obchodzone było dosyć hucznie święto młodych. Całe miasto we flagach, koncerty, całe rodziny na spacerach – słabe warunki na miejski survival. Jednak pierwszy Turek mówiący po angielsku rozwiązał moje problemy – kempingu w okolicy nie ma, pensjonaty drogie, ale pozostają jeszcze gościnni ludzie. Tacy jak Kedir i jego kolega z pracy. Wieczór spędziłem z tymi dwoma inżynierami z pobliskiej kopalni wymieniając się informacjami o naszych krajach, zwyczajach. Rano zostałem oprowadzony po Amasrze i zabrany na super śniadanie.
Ostatni nocleg wypadł mi gdzieś za Istambule – obok czegoś co nazywało się kempingiem, a tak naprawdę przypominało nasze ogródki działkowe. Cały dzień dwupasmówką przyklejoną do autostrady, uciekając przed burzą w temperaturze powietrza kilkunastu stopni. Lipa.
Na pocieszenie dostałem miejscówkę pod balkonem restauracji, trochę świeżych ryb i towarzystwo do wieczornego piwa.
Turcy to naprawdę serdeczny i gościnny naród. Zawsze uśmiechnięci, bezinteresownie pomocni, ciekawi świata, chętnie pomagający.